Geoblog.pl    magnies    Podróże    21.08-12.09.2010_Wietnam    Droga do Ha long czyli największe krewetki świata
Zwiń mapę
2010
24
sie

Droga do Ha long czyli największe krewetki świata

 
Wietnam
Wietnam, Hạ Long
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8019 km
 
No to Halong Bay dziś. Wstajemy rano, jemy śniadanie! Nasze pierwsze pho – czyli coś na kształt naszego rosołu tylko mniej tłuste, gotowane na kurczaku z mnóstwem świeżych ziół. Jest kolendra - to przede wszystkim. Szczypiorek a także pędy młodej cebulki. W talerzu Pawła ląduje jeszcze chili – ja się swojego pozbywam, ale wygląda to ładnie. Czerwone kawałki w morzu zieleni.
Po zjedzeniu czekamy podekscytowani na nasz transport. Niestety nie przyjeżdża. Obsługa hotelu dzwoni do biura i naszą wycieczkę trafia szlag. Co się okazało – mianowicie nad Halong Bay jest tajfun i nic nie może wypłynąć na morze….hmmm…..hm….zawód…Ale co robić. Decydujemy się – jedziemy sami pociągiem…Decydujemy się na rikszę – do dworca autobusowego jakieś 2 km, ale mamy okazję usprawiedliwioną wyższą koniecznością niesienia bagażu przez te 2 kilometry. Oczywiście rikszarz znajduje się szybko. Okazuje się nim być jakiś 80 letni dziadek – wygląd na tyle wskazuje. Jego druga połowa czyli riksza mniej więcej o połowę młodsza. Trochę z niedowierzaniem patrzymy, że zabierze nas i nasze 2 plecaki na tę małą rikszę. Po chwili zjawia się drugi rikszarz, który za 60 000 tysięcy chce wziąć jedno z nas. Oczywiście szybko kalkulujemy i godzimy się na cenę dziadka – 50 000 dongów za naszą dwójkę. Wsiadamy, a ja mam od razu wyrzuty sumienia – czuje się jak biały turysta – wyzyskiwacz, który przyprawi zaraz dziadka o zawał serca a to wszystko za 3 dolary. Hm….ale zaraz biorąc pod uwagę to, że oni tu zarabiają 20 dolarów miesięcznie, 3 dolary za 20 minut roboty to chyba niezły zarobek? Na dworcu okazuje się, że kolejny pociąg dopiero o 15….cholera, chyba nie zniesiemy kolejnego dnia w Hanoi…szybko sprawdzamy w przewodniku czy są opcje jakiegoś innego transportu i okazuje się, że z dworca autobusowego jeżdżą autobusy co 15 minut. Wychodzimy przed dworzec i natychmiast dopada nas taksówkarz. Chwila rozmowy i cena ustalona 100 tys. Dongów. Jedziemy na dworzec, znajdujemy autobus a w zasadzie obsługa znajduje nas gdy przechodzimy obok autobusu i chwilę później mkniemy już autobusem. ..w drodze do Halong….nie wiem co nas tam czeka…czy będziemy mogli zobaczyć z wody piękno tego miejsca, czy tylko z brzegu? Jedno jest pewne – zamierzam jeść dużo owoców1) morza…….
Teraz trochę o ludziach. Po tych 2 dniach w Hanoi wczoraj z Pawłem stwierdziliśmy że tu życie toczy się na ulicy. Całe rodziny siedzą w rodzinnych interesach jakimi są hotele, sklepy, biura podróży….przy wielu z tych miejsc znajduje się coś na kształt przydomowego baru z herbat ą, szklankami, sokami i jedzeniem…o jedzeniu już trochę pisałam….I tak siedzą sobie cały dzień, aż do poźnych godzin wieczornych przyglądając się życiu i ludziom. Zastanawiam się czy oni tak cały czas, czy tylko w lato….
Jedziemy autobusem. Wydaje się, że Wietnamczycy nie są w stanie funkcjonować bez hałasu. W autobusie telewizor HD i system audio najlepszej jakość. Nie ważne, że autobus to jakiś rozklekotany gruchot, ale dźwięk i obraz pierwsza klasa. Na szczęście puszczana muzyka, choć głośna, jest znośna. Jedziemy…zaczyna padać..niebo robi się co raz bardziej szare….no niby nad Halongiem tajfun…Paweł trochę śpi, ja czytam i patrzę przez okno. Zatrzymujemy się na jakimś dłuższym przystanku…wszyscy wychodzą…Paweł pędzi siusiu…i wraca po kilku minutach rozradowany niosąc kawałek mango…daj mi…hmm.dziwny smak…mango posypane czerwoną papryką…smak słodko-ostry…Okazuje się, że w hali dworca, gdy oglądał kramik z jedzeniem, zawołało do niego jakichś 3 panów w czerwonych krawatach – dworcowi przedstawiciele partii – i go poczęstowali. Tak prosto z reklamówki uśmiechając się życzliwie…Pycha…Oczywiście myśli gdzie to było myte idą w siną dal…pyszne. Najlepsze jeszcze przed nami. Czekając na Pawła jakaś miła Wietnamka, która siedzi rząd za nami pyta czy nie popilnowałabym jej torby bo chce iść do toalety…Pewnie, że popilnuję…wraca!

Jedziemy sobie dalej do Halong. Jedziemy i jedziemy..minął już czas kiedy trzeba było wysiadać, więc pytam Wietnamki za mną, bo mówi po angielsku czy daleko jeszcze do Halong. Jakieś 40 km…po chwili pyta czy jedziemy tam oglądać zatokę, mówię, że tak…a ona na to że ładna, ale bardzo pada i pewnie jeszcze będzie padało…Tego już zdążyłam się domyślić…Pyta czy jestem głodna…Hm..dziwne pytanie, ale odpowiem szczerze, że tak…No to ona że zaprasza nas do siebie do dom. Chwila konsternacji….Zastanawiamy się chwile…chcemy dojechać do Halongu…ale w sumie to i tak się nam tak bardzo nie śpieszy, bo pada i tak pewnie nie będzie nic widać. Decydujemy się zostać! A niech tam…
Pani – niestety nie powtórzę jej imienia – zaprasza nas do domu…na obiad. Dom w stylu wietnamskim – tak sobie wyobrażam styl wietnamski - właściwie pusty. Trochę kiczowaty – na ścianach wielkie zdjęcia, a to jej jak była młoda, a to zdjęcie z mężem, ślubne, dwa zdjęcia dziecka. Wszystko rozmiary plakatowe. Rodzina wcale niezaskoczona faktem niespodziewanych gości. Stół szybko zastawiony: ryż z kukurydzą, kurczak, jakiś sos, grzyby z makaronem ryżowym….Ryż pyszny, grzyby z ryżem również…kurczak – hm….tego chyba nie jesteśmy w stanie zjeść. To raczej gotowana kura i podawana saute, pokrojona na kawałki. Wygląda okropnie, ja mam jeszcze przed oczyma widok kur gotowanych na ulicy w Hanoi…próbuję kurtuazyjnie, ale nie jestem w stanie zjeść…Na stół wjeżdża danie, które sprawia, że ta wspaniała uczta staje się niebiańska: krewetki rozmiarów gołębia. Niewiarygodne – gigantyczne całe krewetki gotowane w wodzie. Pani szybko obiera i wrzuca nam na talerze….Rewelacja…nigdy, nigdzie nie jadłam takich krewetek. Pani mówi, że to najlepsze krewetki jakie są..20 usd za kilogram. Jeżeli tak jest rzeczywiście to ugościli nas naprawdę po królewsku…to coś jak by u nas upiec całego prosiaka albo zrobić pasztet z dziczyzny…Jakoś nie mogę uwierzyć, że tu się zarabia 20 usd miesięcznie. Szybko okazuje się, że mąż naszej gospodyni jest lekarzem. To wszystko tłumaczy jest lekarzem na Taiwanie…teraz rozumiemy te krewetki…Ale przede wszystkim zadziwia nas gościnność tej dziewczyny i jej rodziny…Mówi, że tu jest dużo złych ludzi, którzy chcą tylko zarobić na takich jak my, czyli turystach. Wierzę, że tak może być…
Poznajemy jej synka – 15-miesięcznego Haia- słodziak..Trochę się boi..Wierzę – dwie obce osoby w tym jeden wielkolud…Paweł ze swoim 194 góruje tu nad wszystkimi….Hai jednak szybko się do nas przekonuje i po chwili mamy śliczną sesję zdjęciową z małym Wietnamczykiem.
Po obiedzie gospodarze proponują nam odpoczynek w małym domku mamy naszej gospodyni. Szybko przygotowują, odprowadzając zachęcają nas do pozostania dłużej, przespania się. Odpoczywamy jakiś czas, w tym czasie nawet krótka drzemka ale później decydujemy się jechać dalej, do Halong. W kolejnych krótkich przerwach między urwaniami chmury staramy się wyjść. Niestety, są tak krótkie, ze dopiero przygotowanie się w czasie ulewy powoduje, że przy osłabieniu deszczu jesteśmy gotowi. Idziemy. Woda w niektórych miejscach po kostki, przechodzimy na drugą stronę ulicy i czekamy. Ja staję w otwartych drzwiach jakiegoś sklepobaru z bilardem, Agnieszka jako że ma lepszą foliową pałatkę usiłuje złapać autobus. Mija na kilka i nic. Wreszcie po drugiej stronie ulicy, wracając do domu pojawia się mama naszej gospodyni z Haiem na ręku. Machamy jej, ona przechodzi na naszą stronę, chwila rozmowy w języku uśmiechów, skinień migów i wszystko jasne. Ona wie, że odpoczęliśmy , dziękujemy i chcemy jechać dalej. W tym momencie dochodzi kilka uśmiechów które nie do końca wiem jak interpretować. Dlaczego rezygnacja, powątpiewanie. Szybko okazuje się co to miało oznaczać. Wystarczyło, że Pani stała koło nas, nie musiała nawet ręką machnąć – tym bardziej, że nie mogła – w jednej Hai a w drugiej parasol, a już po chwili pierwszy z przejeżdżającym autobusów się zatrzymuje. Wszystko w pośpiechu – uśmiechy na podziękowanie, pożegnanie, a w środku zajmowanie miejsca w wypełnionym po brzegi autobusiku. Wszyscy życzliwi a to pomaga. Nikt nie krzywi się na nasze mokre pałatki, plecaki… Zajmujemy wskazane miejsca i jazda w drogę. Mój sąsiad mnie zagaduje, patrząc w oczy i uśmiechając się. W ten sam sposób mu odpowiadam. Gdzie kto ma wysiąść pilnuje Kasjer. Przychodzi i kolej na nas. Dojeżdżamy do skrzyżowania autostrady z drogą do Halong. Kasjer zatrzymuje autobusik, wysiada i oddaje nas w objęcia jakiegoś gościa w kasku. Okazuje się, że podwiezie nas do Halong. To już budzi zdziwienie ale jeszcze większe, że podwiezie naszą dwójkę sam! Szybko rozmawiamy o cenie i pakujemy się na skuterek. To co jest niemożliwe tu staje się możliwe. Agnieszki plecak staje przed kierowcą, za nim Agnieszka z małym plecaczkiem z przodu, za nią ja z dużym plecakiem. Chwilę jest problem z drugim małym plecaczkiem ale szybko zostaje rozwiązany – ląduje przed kierowcą. W ten sposób ruszamy. Najpierw ostro z góry i po ostrych zakrętach, potem ostrymi zakrętami pod górę. żartuję, że monitoring miejski nas zarejestruje i są to sowa prorocze – przejeżdżamy obok bramek w których siedzą milicjanci ale nie budzimy nawet ich zainteresowania. Dla nas to niezła jazda. Moje stopy są ochlapywane przez wodę z kałuż po których przejeżdżamy. W ten sposób dojeżdżamy do hotelu. Oczywiście wskazanego przez kierowcę!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (3)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 25 wpisów25 3 komentarze3 46 zdjęć46 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
01.01.1970 - 01.01.1970
 
 
09.08.2010 - 13.09.2010