Geoblog.pl    magnies    Podróże    21.08-12.09.2010_Wietnam    W odwiedzinach u ryby pangi!
Zwiń mapę
2010
04
wrz

W odwiedzinach u ryby pangi!

 
Wietnam
Wietnam, Cần Thơ
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 10115 km
 
Z Nha Trangu ostatecznie przylatujemy d Sajgonun- w ten sposób oszczedzamy jeden dzień, skracamy podróż do 1 h z 11. Lecimy eleganckim Airbusem, dostajemy wodę i już po około 1 h lądujemy w Sajgonie. Nie mamy za bardzo okazji by go oglądać, ale też zostawiamy sobie to na poźniej, jak już wrócimy z delty Mekongu. Jedziemy na oddalony o jakieś 10 km dworzec autobusowy Mien Tay z któtego odjeźdzają autobusy do miejsowości połozonych w delcie. W Sajgonie są 3 albo 4 dworce autbosuowe obsługujące różne kierunki - wschód, zachód, północ i poudnie. Acha, z lotniska warto pojechać na ten dworzec taksówką - jest to spoy kawałek. Na lotnisku można wziąć Airport Taksi, któa za ustaloną od razu cenę zawozi cię we wskazane miejsce. Nas to kosztowało 170 000 dongów, z licznika wyszło jakieś 150 000, no ale trudno. Czasem trzeba zapłacić frycowe!
Dworzec - cóż. Nie spodziewałam się nowoczesnego dworca. Dworzec jest ogromny i wygląda jak nasz warszawski dworzec autbousowy Warszawa Zachodnia jakieś 20 lat temu. Na szczęście zaraz po opuszczeniu taksówki orientujemy się gdzie są okienka i do wyboru mamy kilka opcji podróży do Can Tho - oczywiście w różnym standardzie i w różnych cenach. Decydujemy się na znaną już nam firmę Mai Linh - bilet dla 1 osoby do Can Tho - 80 000 dongów. Bilet kupić było łatwo, teraz trzeba znaleźć autobus w goszczu autobusów, busików maści wszelakiej. Mamy szczęście bo nasz autbobus odjeżdza za chwilę, ale mamy również mały stres, bo okazuje się, że nasz autobus jest jednym z kilkudziesięciu stojących na parkingu. Na szczęście z pomocą kierowcy jednego z autobusów trafiamy do naszego zielonego pojazdu i już po chwili mkniemy autostradą. W autobusie oprócz nas jeszcze para turystó, reszta wietnamczycy. Z oczywistych względów jesteśmy atrakcją. Dododatkową główną atrakcją naszej pary jest Paweł, który ze swoimy 194 cm góruje nad wszystkimi!
Do Can Tho - stolicy Delty Mekongu przyjeżdzamy wieczorem. Teoretycznie z dworca do hotelu mamy około 1 kilometra dlatego decydujemy, że idziemy na piechotę. Niestety po kilku minutach okazuje się, że mapa którą mamy w przewdoniku ma się nijak do rzeczywistości. Oczywiście nie wspominam już o licznych kierowcach skuterów i taksówek, którzy chętnie nas podwiazą za "good price". Idziemy jeszcze chwilę, ale rezygnujemy bo nie wiemy w którą stronę iść. Zagadujemy jakieś młode dziewczyny sprzedające słodycze. Od razu robi się zbiegowisko, jedna woła drugą, ta kolejną, a ta jeszcze kolejną, a ta w końcu woła swojego męża, który na pewno wie wszystko. Wszyscy radzą nad mapą, łamaną angielszczyzną tłumaczą nam jak to daleko, że 2 km albo nawet 3. W tych okolicznościach decydujemy się na taksówkę. Miła dziewczyna, z którą od razu zaczynamy pogawędkę, a właściwi to ona nas pyta skąd jesteśmy, wzywa dla nas taksówkę i czeka z nami.
Mam wrazenie, że to co można zrobić najgorszego w Wietnamie to pokazać mapę. Wydaje mi się, że Wietnamczycy w ogóle nie znają się na mapie. Patrzą na nią jak ciele w telewizor i udają, że coś tam czytają. Problem jest również w tym, że w przewodnikach, np. Lonely Planet nazwy ulic nie mają wietnamksich akcentów, które często decydują o znaczeniu słowa i stąd może biorą się problemy. No ale przecież jak ktoś nam pokaże mapę Warszawy, na któej nie będzie polskich znaków, nadal jesteśmy w satnie odczytać nazwę ulicy...Tak więc wg mnie, Wietnamczycy nie mają umiejętności czytania mapy!
W każdym razie dojeżdzamy do hotelu. Na przeciwko naszego hotelu wielki pomnik wujka Ho z dłonią podniesioną ku górze, dumnie wpatrującego się w Mekong. Właśnie - hotel jest tuż przy brzegu Mekongu, przy głównej promendzie w Can Tho. Jest 9 a ona tętni życiem - najwięcej jest dzieci. Peło świateł - wszystko wygląda mega kiczowato, ale nasz hotel bardzo nam się podoba. Mamy wrażenie, że jesteśmy w nim sami - jest to stary chyba jeszcze postkolonialny bydynek z pieknym drewnianymi okiennicami. Ja jestem tak średnio przekonana do pokoju (ach mamrzy mi się piekna błyszcząca łazienka). Paweł jest zdecydowany. Zostajemy!
Oczywiście od razu właścicielka przedstawia nam ofertę wyprawy nad Mekong - 25 dolarów za osobę, wyjazd 5.30, powrót około 13. Tylko nasza dwójka na sampanie, przewodnik, śniadanie oraz obiad za który już musimy zapłącić. No i przede wszystkim 2 pływające targi. Nie zastanawiamy się długo. Bierzemy! Mamy jakieś dobre przeczucia. Szybko się okaże, że się nie zawiedziemy. Tak więc jutro rano musimy wstać i ruszyć Mekongiem...Dla mnie nazwa Mekong brzmi ajkoś tak tajemniczo i romantycznie...Delta Mekongu jawi mi się jako jakiś transcedentny byt, istota sama w sobie...ktora pozwoliła ludziom mieszkać i żyć...
Jesteśmy głodni - wyruszamy na poszukiwania jakiejś knajpki. Okoliczne bary i restauracje jakoś mało nas przekonują. W końcu, blisko naszego hotelu są stragany - decydujemy się na jakiś najbliżej rzeki. Menu proste -właściwie same ryby i owoce morza. Decydujemy się na krewetki barbecue i gorący kubełek owoców morza. I oczywiście loklane piwo. (Właściwie wszędzie gdzie byliśmy staraliśmy się pić lokalne piwo - warto!). Trafia nam się bardzo śmieszny kelner, który nienaganną, malo wietnamską angielszczyną z nami romawia. Po chwili przynosi nam talerz wielkich krewetek i jakiejś zieleniny. No świetnie - zimne, ciekawe jak to jeść. Jestem niecierpliwa i właściwie lokla spisuję na straty. Jakie jest moje zdziwienie, gdy na stole pan stawia mini grill! A więc zabawa się dobiero rozpoczyna - sami będziemy grilować nasze krewetki! Pan śmiejąc mówi, że zielenienę też na grill trzeba, widząc, że ja zajadam się kwiatami cukini. No to wrzucamy na grill krewetki. I rewelacja - swieże krewtki, smażone na grilu, do tego warzywa, fantastyczne piwo. Jednym zdaniem: KULINARNE NIEBO!!! Rozpływamy się...nawet teraz jak piszę te słowa na samo wspomnienie aż mi ślinka zaczyna cieknąć..hmmm....Po chwili jeszcze na stole pojawia się talerzyk z kolejną porcją swieżych owoców morza, mały podgrzewacz na który stoi garnek z bulionem z ryb, oraz talerz z dziwnie wyglądającymi grzybami. Trzeba chwilę poczekać, aby bulion się zagotował, wrzucić owoce morza, grzyby i makaron. Po kilku minutach wręcz rozpływamy się oboje z Pawłem. To kolejny raz kiedy brakuje mi słów, aby opisać to co jemy. Prosta rzecz, podana w oryginlany i nie spotykany przez nas sposób, podane w pieknym ooczeniu- za barierką płynie Mekong. To co, że brudny, to co że z naszego stolika patrzymy na mysz, która biega po betonowym brzegu Mekongu jakiś 1 metr poniżej chodnika, to nic, że obrus jest cały brudny! To nic...Jesteśmy w kolejnym kulinarnym raju! Aż boimy się pomysleć, że już lepiej być nie może..to już chyba szczyt...Jak się okaże dnia następnego, można jeszcze wyżej....
Idziemy spać. Jeszcze ostatnie dobranoc z wujkiem Ho! Chyba się już polubiliśmy!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 25 wpisów25 3 komentarze3 46 zdjęć46 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
01.01.1970 - 01.01.1970
 
 
09.08.2010 - 13.09.2010